Gdy tylko Frank przekroczył próg pomieszczenia, jego wzrok padł na dużą, obitą
zielonym pluszem kanapę, stojącą niemal na samym jego środku. Przeciągnął się,
ziewając przy tym i z lubością się na niej rozsiadł. Uśmiechnął się, mając
świadomość, że czeka go chwila ciszy i spokoju po całym dniu harówki. Spod przymrużonych powiek przyglądał się lokum,
które zostało urządzone w iście killjoysowym stylu. Pełniło jednocześnie funkcję salonu,
świetlicy i sali konferencyjnej, więc musiało być obszerne, by cała społeczność
zamieszkująca skromne mury tej placówki mogła się tam bez problemu pomieścić.
We wszystkim dominowały wyraziste, ostre barwy, niekoniecznie ze sobą
współgrające, ale tworzące przyjemną aurę. Każdy czuł się tam dobrze. Proste meble, niegdyś w kolorze drewna z
jakiego je wykonano, teraz były pomalowane farbami we wszystkich kolorach tęczy. Framuga drzwi została obklejona najróżniejszymi
fotografiami. Na ścianach uczniowie stworzyli grafficiarskie dzieła ukazujące hasła organizacji do której wszyscy
należeli. „WE DO IT NOW AND DO IT LOUD” głosił napis nad dużym telewizorem
plazmowym wiszącym na ścianie naprzeciwko okna. To motto zawsze bawiło Franka.
Przecież on i Gerard zawsze właśnie TAK to robili, a to, że w jego spaczonym
umyśle pojawiały się skojarzenia nie było już jego winą. Z karniszów i
żyrandola zwisało kilka szali boa, z których sypały się piórka przy każdym
podmuchu wiatru. Sufit wyglądał, jakby ktoś obrał go sobie za cel, grając w
paintball’a i w sumie Frank by się nie zdziwił, gdyby naprawdę tak było.
Właściwie tylko podłoga zachowała swój dawny, mahoniowy kolor, a wszystko tylko
dlatego, że Danger Glory, kobieta odpowiedzialna
za szkołę, tego przypilnowała. Była czymś w rodzaju pani dyrektor i zdarzało
jej się budzić respekt nawet w najbardziej zbuntowanych osobnikach. Na panelach leżał puchaty dywan w kolorze
chabrów, na którym lubili wylegiwać się uczniowie, dookoła zostały porozrzucane
gigantyczne poduszki i pufy we wszystkich barwach, jakie tylko ludzkie oko jest
w stanie rozpoznać. W samym środku tego wszystkiego, tuż obok kanapy na
drewnianym stoliczku stało stare radio lampowe, którego używali przy ważnych wydarzeniach.
Ogólnie rzecz biorąc, całość sprawiała wrażenie, jakby tęcza wybuchła w środku
domu. Każdy, kto kiedykolwiek pojawił się w tym miejscu wniósł jakiś wkład do
jego wyglądu i pozostał tam już na zawsze.
Mężczyzna ziewnął po raz kolejny, tłumiąc w
sobie chęć na krótką drzemkę. Nie mógłby sobie na nią pozwolić. Nawet gdyby
powieki same mu opadły, a jemu udałoby się jakimś cudem dostać do krainy
Morfeusza i tak za chwilę zostałby brutalnie przywrócony do rzeczywistości
przez bandę dzieciaków wpadających do sali. Trzeba
było spać w nocy, a nie baraszkować z
Gerardem – wyrzucał sobie w myślach, jednak po chwili dał sobie mentalnego
kopa w dupę. No bo jakim cudem mogło mu coś takiego przelecieć przez głowę? Nie
zamieniłby czułej nocy spędzonej ze swoim ukochanym nawet na całą dobę
głębokiego, pokrzepiającego ciało i umysł snu. Porównywanie czasu spędzonego z
Wayem do czegokolwiek innego było jak porównywanie jabłecznika babci Iero z
takim zwykłym, kupionym w supermarkecie i zapakowanym w plastikowe opakowanie.
Po prostu nie miało racji bytu.
Utkwił swój zmęczony wzrok w zegarze,
którego wskazówki pokazywały że za piętnaście minut wybije piąta po południu,
czyli równocześnie godzina, o której Doctor miał nadać specjalny komunikat. Za
chwilę powinni zacząć schodzić się ludzie, niczym niezmącona cisza zostanie
przerwana.
Nie żeby Iero nie lubił tego miejsca, oraz
specyficznej aury i radosnego gwaru, które je otaczały. Wręcz przeciwnie, czuł
się tam świetnie. Bez problemów dogadywał się z młodzieżą, może to była kwestia
tego, że on sam wcale nie tak dawno jeszcze do niej należał. Był najmłodszy z
całego oddziału, dlatego też dzieciaki bardziej traktowały go jak przyjaciela i
powiernika, niżeli nauczyciela, którym z resztą nie był. Nie prowadził żadnych
zajęć, po prostu kręcił się po campusie otoczony wianuszkiem osób, które miały
ochotę posłuchać tego, co ma do powiedzenia na temat walk z BL/ind’em i wielu
innych rzeczy. Ciekawość młodych killjoysów nieco go przerażała. Byli bardzo
zapaleni do walki. Najbardziej by się ucieszyli, gdyby Frank od razu wziął ich
do głównej siedziby i pozwolił postrzelać do draculoidów. Tak naprawdę jednak
miał pewność, że do końca nie wiedzą, w co się pakują. A on chciał jak
najlepiej ukazać im prawdziwe oblicze wojny. Wytłumaczyć, że to nie tylko
zwycięstwa, ale też i bolesne porażki i straty w ludziach. Nie pojmowali tego,
że każde z nich może nie wrócić.
Z ociąganiem podniósł się z kanapy, chwycił
jedną z poduszek leżących na panelach i rzucił ją tuż przy samym radioodbiorniku.
Po chwili usiadł na niej, uruchamiając stary sprzęt. Kręcił pokrętłami,
starając się znaleźć pożądaną stację i ustawić odpowiednio głośność. W końcu na
nią trafił. Od razu można było poznać, że ta rozgłośnia różni się od innych.
Gównie dlatego, że leciała na niej dobra muzyka. Na ustach Franka pojawił się
uśmiech, kiedy tylko jego uszy wychwyciły dźwięki gitary w I Never Told You What I do for a Living. Automatycznie ułożył ręce
tak, jakby trzymał w nich gitarę. Jego palce przesuwały się po niewidzialnych
strunach, kiedy głęboko w swoim umyśle wygrywał dźwięki doskonale przez siebie
znanej melodii. Wyobraził sobie siebie miotającego się po scenie ze swoją
ukochaną Pensy w ramionach. Po jego czole spływał pot, mokre kosmyki włosów
kleiły się do twarzy, jego usta wykrzywiały się w szerokim uśmiechu kiedy raz
po raz wykrzykiwał fragmenty tekstu. Gdzieś obok mignęła mu sylwetka Mikey’ego,
który wczuwał się w grę na basie. Reszty zespołu nie widział, ale czuł ich
obecność. I słyszał perfekcyjny w każdym calu, pijany głos Gerarda. Gdzieś z
przodu tłum krzyczał każde pojedyncze słowo razem z nim. Przez chwilę znów był
sobą. Znów był szalonym Frankiem Iero, chłopakiem spełniającym swoje szalone
marzenia, a przy okazji marzenia innych. I wtedy piosenka się skończyła a cały
czar prysł. Powtórnie znalazł się na podłodze salonu w szkole killjoysów,
ubrany w kolorowe ciuchy, otoczony złem, jakie rzuciło się na głowę całemu
światu. Jednego był pewien, tęsknił do
dawnego życia. Z głośników popłynęła kolejna melodia, również znana
Frankowi, jednak nie miał ochoty na zgadywanie jej tytułu.
Usłyszał ciche odchrząknięcie po swojej
lewej stronie. Obrócił się gwałtownie i dostrzegł burzę loków swojego
przyjaciela, który stał wpatrując się w niego smutnym, zmęczonym wzrokiem.
-
Słyszałeś ją? – zapytał cicho młodszy mężczyzna.
Ray skinął głową.
- Nie
sądziłem, że jest aż tak perfekcyjna – stwierdził po chwili nieco łamiącym się
głosem. Cóż, głos Iero pewnie zabrzmiałby nie lepiej, jeżeli tylko spróbowałby
użyć go głośniej.
- Chyba
zawsze była – rzekł pewnie, zaskakując samego siebie. – Po prostu wcześniej
żaden z nas tego nie dostrzegał. Brakuje mi tego, Jet.
- Mnie
również . – Dla obu temat był niesamowicie trudny, dlatego Toro postanowił go
zmienić, by nie pogarszać ich i tak beznadziejnych nastrojów. – Jak myślisz, czemu Doctor chce ściągnąć
wszystkich killjoysów przez radioodbiornik? – zapytał.
- Dobre
pytanie – Frank pokiwał głową. Zaczął się zastanawiać nad różnymi
ewentualnościami. Czuł na sobie spojrzenie Raya, który najwyraźniej był ciekaw
jego opinii. Jednak każda z myśli, która przychodziła mu do głowy nie wróżyła
nic dobrego. – Wiesz, chyba wolę o tym nie myśleć. Zaraz sam to wyjaśni.
- Byle zrobił to szybko. - Mężczyzna rozłożył się na puchatym dywanie,
ukrywając twarz w jednej z poduszek tak, że całą jego głowę zakrywały długie,
kręcone włosy. - Padam na ryj – jęknął,
nieco zagłuszony przez materiał.
Frank obrócił się w jego stronę i szczerze
roześmiał. Ray Toro w stanie totalnego wycieńczenia był zdecydowanie ciekawym i
niecodziennym widokiem. Iero postanowił
dać mu nieco odsapnąć. W końcu jeszcze nie tak długą chwilę temu sam przysypiał
na kanapie, chociaż niczego męczącego nie robił. Jego przyjaciel prowadził zajęcia na strzelnicy z grupką
rozbieganej młodzieży, która dodatkowo stawała się niebezpieczna, kiedy
dostawała do rąk rayguny. Pilnowanie ich wymagało wiele refleksu i cierpliwości
i nikt się specjalnie do tego nie palił, dlatego często musieli wymieniać się
prowadzonymi zajęciami praktycznymi.
Do salonu wpadło kilku uczniów z puszkami
zimnych napojów w dłoniach i zajęli miejsce na drewnianej podłodze. „Hałaśliwi”
wydawało się Frankowi niewystarczająco mocnym określeniem, ale postanowił
przymknąć na to oko. W gruncie rzeczy cieszył się, że ludzi dookoła nie męczą
takie ponure myśli jak jego samego. A
było się czym martwić. Działo się źle, każdy z nich był poszukiwany i lepiej
żeby nie wychylał nosa poza teren obozu. Jak najdalej od Battery City i jak
najdalej od Korse. Ale jednocześnie też jak najdalej od Missile Kid. Z jej stratą każdemu z nich było
trudno się pogodzić. Dr. Death Defying kazał im się trzymać od tego z daleka
dla ich własnego bezpieczeństwa, ale wiedzieli, że to nie wszystko. Był nimi
zawiedziony. Wcześniej im ufał, wierzył, że powierza małą Grace w dobre ręce.
Jak bardzo musieli go zawieść? Nie byli pewni, co tak niezwykłego było w tym
dziecku, jednak stanowiła dla nich klucz otwierający drzwi do wygrania wojny.
Klucz, który właśnie przepadł, dostał się w ręce wroga przez ich własną
głupotę.
W końcu postanowił odpuścić sobie myślenie.
Jeśli szło o takie sprawy nie wychodziło mu to najlepiej. Rozejrzał się po
pomieszczeniu, które zdążyło się już niemal całkowicie zapełnić. Jednak wśród
zebranych nie dostrzegł czerwonej czupryny swojego chłopaka, której wypatrywał.
Co więcej, nie było również Mikey’ego.
-
Wszystko okay? – podskoczył na dźwięk damskiego głosu tuż obok swojego ucha. –
Nie wyglądasz najlepiej – Plague Muffin uśmiechnęła się do niego, ukazując przy
tym dwa rzędy śnieżnobiałych zębów.
- Tak.
Po prostu… - nie wiedział, jak wyjaśnić swoje obawy. I czy w ogóle powinien się
za to zabierać. Mimo tego, że kobieta, z którą właśnie miał styczność była
niesamowicie szczerą w swoich działaniach i godną zaufania przyjaciółką, sprawa
nie należała bezpośrednio do niej. – Po prostu się martwię tym, co możemy
usłyszeć.
Plague
odgarnęła ciemnobrązowe włosy z twarzy.
-
Dlaczego z góry zakładasz, że będzie to coś złego, hę? – nie przestawała się
uśmiechać. Frank zazdrościł jej tej pogody ducha, którą wręcz emanowała.
-
Niczego nie zakładam. Ale zdarzyć się mogło wszystko – dziewczyna pokiwała
głową ze zrozumieniem. – Słuchaj, przypilnujesz sprzętu? – spytał.
- A ty
gdzie? – jej spojrzenie mówiło, że nie ma najmniejszej ochoty spędzać czasu przy radioodbiorniku. Jednak
widząc minę Franka szybko się zgodziła.
Chłopak tymczasem przeniósł się na dywan
koło pochrapującego Raya, ukradkiem rozglądając się za braćmi Way. Zegar
wiszący na ścianie obwieszczał właśnie, że zbliżała się godzina piąta po
południu. Szturchnął przyjaciela w ramię.
- Look alive, Killjoys! – z głośników
wydobył się wszystkim doskonale znany głos, przerywając trwającą akurat
piosenkę i uciszając wszystkich zgromadzonych. Toro zerwał się do pozycji
siedzącej, przecierając oczy. – Pewnie
zastanawiacie się moi drodzy, po co was tu wszystkich zgromadziłem. Miałem
swoje powody – Frank wsłuchiwał się w głęboki, radiowy głos Doctora z coraz
większym napięciem. Wszyscy obrócili głowy w stronę drzwi, kiedy wparowały
przez nie Cat i Green, rozmawiając głośno. Opierająca się o ścianę Danger Glory
od razu kazała im się zamknąć i zająć miejsca, a one, wyjątkowo potulnie,
posłuchały zaleceń kobiety. Wszyscy wyczekiwali z zapartym tchem, co ich
przywódca ma do przekazania. – Chciałbym od
razu was uspokoić i przykro mi, że nie mogę tego zrobić. Jak wszyscy wiecie,
ostatnimi czasy miała miejsce okropna tragedia. Przez naszą nieuwagę i banalne
błędy jedyna nadzieja, wszystkim wam znana Missile Kid dostała się do niewoli
BL/ind’u. Właśnie tego dotyczy sprawa – Defying zrobił pauzę. Słychać było
ciche rozmowy, bardziej przypominające brzęczenie roju os, niż rzeczywiście wypowiadane
słowa. Killjoysi wymieniali się spekulacjami dotyczącymi zdarzenia, jednak głos
z radia uparcie milczał, jakby chciał dać im do zrozumienia, że mają się
przygotować. – Trzy dni temu pojawiła się
szansa na odbicie naszej małej przyjaciółki – ciągnął dalej. – Nie wspominałem o tym, bo miałem
podejrzenia co do tego, że stacja, z której w tej chwili korzystamy jest
podsłuchiwana. Teraz już jesteśmy bezpieczni, więc mogę wam to powiedzieć.
Został wysłany oddział składający się z zapewne zwanych wam killjoysów…
-
Bardzo się spóźniliśmy? – do pomieszczenia wpadł zdyszany Mikey, a tuż za nim
Gerard. Ten drugi od razu odnalazł wzrokiem swojego ukochanego i posłał mu
ciepły uśmiech.
- Cicho
tam! – warknął Wolf.
Nowi przybysze stanęli w pobliżu drzwi wejściowych,
skupiając się na komunikacie.
- Ich ciała zostały porzucone przy głównej
drodze – przez zamieszanie wywołane pojawieniem się braci nikt nie usłyszał
wcześniej wypowiedzianych słów, jednak nie trudno było się domyśleć tego, co
mogło się zdarzyć. Ton Doctora wskazywał tylko na jedno. – Powinniście wiedzieć, że zostali zamordowani w wyjątkowo okrutny
sposób. Rany świadczą o tym, że byli torturowani, jednakże wątpię, by z
któregokolwiek udało się coś wycisnąć. Gdyby tak się stało, już dawno
zostalibyśmy zaatakowani. Pozwólcie, że wymienię imiona piątki zabitych: Gohsted
Punk, Crazy Monkey, Dark Paradise, Nuclear Winter oraz Radioactive. Każdy z nas
przysiągł że będzie walczyć, a jeśli zajdzie taka potrzeba, to odda życie by
pokonać Korse. Oni to zrobili i zginęli jak przystało na prawdziwych bohaterów.
Uczcijcie ich pamięć w sposób, jaki uznacie za stosowny. Missile Kid pozostała
w niewoli, a my musimy postarać się ją odzyskać. To wszystko. Nie załamujcie
się, moi kochani Killjoysi. Jeszcze nie wszystko stracone.
Po tych słowach radio
zatrzeszczało i zapadła głucha cisza.
Nikt nie był w stanie jej przerwać, wydobywając z siebie jakiekolwiek słowa.
Można by odnieść wrażenie, że wszyscy nawet przestali oddychać.
-
Cholera jasna! – dłoń Party Poisona z łoskotem uderzyła o blat komody, o którą
się opierał. Głowy zebranych automatycznie odwróciły się w jego stronę. Z jego
oczu dało się wyczytać tylko dziką furię. Mężczyzna odwrócił się i wybiegł z
pomieszczenia. Jego podświadomość wręcz krzyczała, że to wszystko jego wina.
________________________________________________________________________
początek mi się podoba, końcówka to jednym słowem porażka. nie wiem co się dzieje. nie podoba mi się to opowiadanie, ani sposób, w jaki je piszę. nie umiem wyjaśnić, dlaczego. ale mimo wszystko postaram się doprowadzić je do końca. potem chyba skrobnę coś autorskiego, bo takie coś znacznie lepiej mi wychodzi niż jakiekolwiek fanfiction. niektórzy pewnie pamiętają "Listy do zmarłego przyjaciela". chciałabym się nimi zając ale mam też w planach kilka shotów. zobaczymy.
w niedzielę wieczorem wyjeżdżam, więc przed 8 sierpnia nie spodziewajcie się tutaj niczego nowego. no chyba, że mnie jakaś super wena natchnie i będę przez nią zmuszona do opublikowania czegoś.
tymczasem zapraszam na bloga. będę go prowadzić wspólnie z Zombies, z którą wręcz uwielbiam pisać głupoty i nie tylko <3
xoxo
Dla mnie rozdział był bardzo dobry, z resztą jak zawsze. Może i nie czujesz tego, ale ja nie mam żadnych zastrzeżeń. Lubię twoje opowiadanie o killjoysach, podnosi mnie na duchu, a dzięki temu poprawiasz mi humor. A I Never Told You What I Do For A Living to mój ulubiony moment. Możliwe też, że dlatego, iż ta piosenka jest jedną z moich ulubionych z Three Cheers. Pisz kiedy możesz i kiedy chcesz lub też kiedy dopadnie cię wena - nikt do niczego nie zmusza. A waszego wspólnego bloga na pewno będę czytała. Na ból dupy zawsze się skuszę ;D
OdpowiedzUsuńDobrze jest ;) Tylko w rozdziale jakoś brakuje konkretów. Dużo gadania, a w sumie nie wiadomo co się dzieje. Jakiś opis pokoju, jakaś krótka rozmowa, jakieś przemyślenia, jakieś słuchanie radia, jakiś komunikat dla killjoysów. Myślę, że gdyby wyjaśnić tę wściekłość Poisona to byłoby to bardziej kompletne.
OdpowiedzUsuńA hasło "We do it now…" nigdy już nie będzie takie samo. Co ty mi zrobiłaś… Z kolei "dwa rzędy zębów" brzmią niepokojąco. Niby wiadomo o co chodzi, ale to trochę jakby się miało dodatkowy komplet uzębienia za tym podstawowym.
Weny!
~ Alex
Mnie też wydawały się niepokojące te dwa rzędy, ale w ostateczności jednak sobie zostały. W końcu to twoje zęby ;P
UsuńThal, co Ty pieprzysz?! Ten rozdział jest świetny.
OdpowiedzUsuńOpis pokoju podobał mi się. Czytając go miałam wrażenie, że znajduję się w tym pomieszczeniu. Ten fragment z radiem boski. Wielbię Cię za to, że dałaś I Never Told You What I Do For A Living <3 Kocham tą piosenkę. No, ale jak mówiłaś mi, ona najbardziej pasuje do tego fragmentu. Ja też tak uważam ;)
Nie mogę się doczekać następnego rozdziału.
xoxo
Mi się podobało :3 Ja tylko mam zastrzeżenie co do długości, ale to chyba nigdy nie będzie dla mnie wystarczające. A Listy pamiętam, owszem. Jestem ciekawa co z nimi. Pisz, pisz. Ważne żebyś cokolwiek dodała :D
OdpowiedzUsuńNie wysilę się zbytnio, wolę czytać z telefonu, a komentować z takowego nie umiem ;-; Przeczytałem i będę czytać, bo jestem ciekaw rozwoju wypadków. Nie rozumiem narzekania na koncept killjoysowy, przecież to takie twórcze. Nic tylko fanficzyć. Tak, Gee, to twoja wina, idź ratować dzieciaka, daj się porwać, niech cię ratują i zrobią wielką wojnę *_________*
OdpowiedzUsuńTwórczy komentarz, i know ;3;
Nie chrzań Cat bo było dobrze. Nawet całkiem dobrze:D
OdpowiedzUsuńFajnie, że wpadłaś do mnie, czuję się tak radośnie, że chce mi się walnąć sobie kulkę w łeb. To ze szczęścia
xoxo