niedziela, 17 listopada 2013

Life Inside The Nightmare - Rozdział 2

     

         Londyn to piękne miasto. U schyłku dziewiętnastego wieku było to widać idealnie. Królowa Victoria doskonale dbała o swoje państwo, tworząc z Irlandią Zjednoczone Królestwo, dzięki czemu nauka, kultura i oświata mogła bez problemu ruszyć do przodu. Jakże mogłaby zapomnieć o metropolii? To wszystko dało Londynowi nowe możliwości, po drogach wraz z zaprzęgami konnymi zaczęły poruszać się pierwsze pojazdy mechaniczne, wprowadzono kolej, rozwinięto morskie drogi handlowe, co nijak nie dawało podupaść portowi znajdującemu się w mieście. Wszystko zdawało się zbyt wspaniałe, zbyt idealnie się układało.
        Takie też wrażenie odniósł blondyn przemierzający szybkim krokiem jedną z bardziej ruchliwych ulic. Wielu przechodniów obracało za nim głowę. Jego szczupła sylwetka górowała nad idącym wraz z nimi ludźmi, przydługie kosmyki opadały jasnymi puklami na ramiona, pełne malinowe usta były wykrzywione w smutnym półuśmiechu, długie rzęsy rzucały cienie na policzki, a kilka piegów umiejscowionych na lekko zadartym nosie kontrastowało z bladą cerą. Jego oczy przyciągały największą uwagę. Miały kolor nieba w pogodny, letni dzień. Gdy się wściekał przybierały złowieszczą granatową barwę, a gdy był szczęśliwy w tęczówkach pojawiały się drobinki złota. Przy każdym uśmiechu w jego policzkach pojawiały się urocze dołeczki, które nadawało rysom jego twarzy dziecięcości. Tak, Adrian Lewis był zdecydowanie piękny, co mogła potwierdzić rzesza panien zabiegających o jego względy.
      Jednak to nie uroda była czymś, co sprawiało, że wszystkie oczy zwykle kierowały się na niego. Była to raczej aura tajemniczości, którą roztaczał wszędzie, gdzie się pojawiał. Miał w sobie coś mistycznego, majestatycznego, jak otaczające go miasto. Posiadał cechy prawdziwego Samobójcy, jednym uśmiechem potrafił zjednać sobie ludzkie serca do tego stopnia, że byli w stanie zrobić dla niego wszystko. Jednak on nie zwracał na to najmniejszej uwagi. To, kim był  w oczach innych nie miało znaczenia.
        W tamtej chwili, idąc szarą ulicą zatłoczonego miasta, nic już się dla niego nie liczyło. Był  wyprany z emocji, co wydawało się dość dziwne, bo jeszcze kilka godzin temu czuł się całkiem normalnie. Może to Londyn tak na niego działał? Chłopak nie miał pojęcia. Widział tylko jeden cel, jak najszybsze spotkanie z Marshallem, załatwienie wszystkiego a potem powrót do domu. Tam czuł się bezpieczny.
        Przyspieszył kroku, sprawnie lawirując pomiędzy przechodniami. Kiedy odchylił w tył głowę, poczuł na swoim policzku mokrą kroplę, która spłynęła po nim, niczym łza. Od momentu, w którym wysiadł z powozu zauważył, że ponura pogoda nie oszczędziła miasta. Jego włosy i płaszcz smagał lodowaty wiatr, a po niebie kłębiły się chmury.  Widział, że ulewa jest tylko kwestią czasu. Szczerze nie znosił takiej pogody, przyprawiała go o odruch wymiotny jeszcze dużo przed tym, zanim przyśniła mu się topielica w strugach deszczu. Poza tym, był już prawie w miejscu umówionego spotkania, a nie za bardzo uśmiechało mu się prezentowanie w przemoczonych ubraniach. Tym bardziej przed taką osobą, jak Vincent.
        Wcisnął ręce głębiej w kieszenie długiego, czarnego płaszcza. Skręcił w boczną uliczkę, która miała go zaprowadzić do skromnego pensjonatu. Widać Marshall uznał takie miejsce za najodpowiedniejsze na ich spotkanie i w sumie mu się nie dziwił. Nikt nie będzie im tam przeszkadzał.
        Tak, byli przyjaciółmi na długo przed tym, zanim Adrian uświadomił sobie, że jest Potencjalnym. Vincent był od niego trochę starszy, lecz mimo to świetnie się dogadywali. Mieli nadzieję, że ta przyjaźń będzie trwała wiecznie, jednak sprawy zaczęły przybierać niespodziewanego dla nich obu obrotu. Zdradziło się miedzy nimi  coś, czego nie umieli zrozumieć. Niedługo potem Marshall z mieszanymi uczuciami wyjechał do miasta w poszukiwaniu dobrze płatnej pracy, przez co ich kontakt się oziębił i niemal całkiem urwał. Widzieli się później dwa, albo trzy razy, blondyn nawet nie liczył tych spotkań, nie miały już dla niego tak wielkiego znaczenia. Od kiedy zrozumiał, dokąd zmierza jego życie trochę przygasł, a później poznał Dariannę, przez co dawna znajomość przestała się dla niego liczyć.
        Tym razem jednak to Vincent zainicjował ich spotkanie, więc niebieskooki był strasznie ciekawy, co takiego się mogło stać. Jadąc do miasta w żaden sposób nie mógł tej ciekawości poskromić, tworząc w głowie najdziwniejsze scenariusze przebiegu jego wizyty.
        Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się w niewielkim, lekko obskurnym budynku. Przy recepcji siedział starszy mężczyzna. Jego skóra w miejscach, w których nie była przykryta przez ubranie była mocno opalona i pomarszczona, włosy siwe, sterczące na wszystkie strony. Tylko świdrujące spojrzenie wytrzeszczonych, brązowych oczy świadczyło o tym, że człowiek ten jest jeszcze wśród żywych.
        - Szukam Vincenta Marshalla – powiedział, rzucając starcowi chłodne spojrzenie.
        - Czwarte piętro, pokój numer dwanaście – odpowiedział tamten, zajmując się przeglądaniem gazety i kompletnie ignorując blondyna.
         Adrian ruszył w górę trzeszczącymi schodami nieco się ociągając. W całym budynku unosił się niezbyt przyjemny zapach stęchlizny i naftaliny, jednak do tego drugiego był już przyzwyczajony. Zanim doszedł na czwarte piętro zdążył się trochę zmęczyć. Co jak co, ale schodów było niewiele w jego otoczeniu i nigdy nie budziły w nim jakiejś szczególnej sympatii. Nie zdziwił się ani trochę kiedy okazało się, że to piętro jest jeszcze bardziej zaniedbane niż poprzednie, które przyszło mu mijać. Dojrzał w końcu drzwi, które zostały oznaczone przekrzywionym numerkiem. Nabrał powietrza, po czym zapukał w drewno, od którego pod wpływem uderzenia odchodziła farba.
        Z wnętrza pokoju do jego uszu dobiegły przytłumione słowa zaproszenia. Niepewnie nacisnął klamkę, która złowieszczo strzyknęła. Wszedł do pomieszczenia.
        Wnętrze nie różniło się za bardzo od reszty pensjonatu, można by rzec, że wyglądało jeszcze bardziej obskurnie niż pozostałe jego części. Drewniana podłoga wyglądała, jakby ktoś wprasował w nią kilka warstw brunatnego błota, łóżko, jakby miało się za chwilę zawalić, a od ścian odchodziły płaty farby. Po drugiej stronie pokoju tyłem do niego stała postać wypatrująca czegoś za oknem przez pożółkłe firanki.
       Mężczyzna obrócił się w stronę Adriana z szerokim uśmiechem na ustach. Był mniej więcej wzrostu blondyna, jednak matka natura obdarzyła go znacznie bardziej umięśnionym ciałem. Posiadał on gęste, jasnobrązowe włosy, które zostały dość krótko przycięte, wydatne kości policzkowe, ostre rysy twarzy, oczy w kolorze roztopionej czekolady oraz lekki zarost. Jego skóra przybrała barwę lekkiej opalenizny. Był przystojny. Zdecydowanie nie piękny, jak można było określić anielską urodę blondyna, ale po prostu przystojny. Ubrany w śnieżnobiałą koszulę, czarne spodnie i kamizelkę wyglądał bardzo arystokratycznie i zdecydowanie nie pasował do tego otoczenia.
        - Cieszę się, że zgodziłeś się ze mną spotkać – powiedział, spoglądając na Adriana z jeszcze szerszym uśmiechem, jak za dawnych, dobrych czasów.
        Młodszy mężczyzna nie wiedział, jak się zachować. Gdyby nic się między nimi nie zmieniło, pewnie rzuciłby się przyjacielowi na szyję, wykrzykując mu, jak bardzo cieszy się, że go widzi. Tak w gruncie rzeczy było, niebieskooki cieszył się ze spotkania z Vincentem, lecz uświadomił to sobie dopiero stojąc przed nim.         Tęsknił za nim przez cały ten czas.
      - Mnie również miło cię widzieć – wyciągnął dłoń w stronę bruneta, którą tamten bezzwłocznie uścisnął. Zawsze był bardziej prostolinijny. Teraz i Adrian pozwolił sobie na uśmiech. – Liczyłem na spotkanie w milszym otoczeniu – stwierdził, rozglądając się wymownie.
        Marshall roześmiał się, puszczając dłoń blondyna.
        - Tak też myślałem, że to miejsce nie przypadnie ci do gustu. Jestem tu tylko przejazdem, jutro wyruszam dalej, więc stwierdziłem, że miejsce spotkania nie ma znaczenia – brunet wzruszył ramionami. – Usiądziesz?
           Młodszy spojrzał krytycznym okiem na łóżko, które wyglądało, jakby miało za chwilę runąć na podłogę i bez ich pomocy.
         - Jesteś pewien, że się nie zawali? – zapytał, czekając, aż to jego przyjaciel zajmie pierwszy miejsce. W najgorszym wypadku tylko jeden z nich miałby obity tyłek, co Adrianowi było jak najbardziej na rękę, jeśli to nie miał być on. Starszy tylko się roześmiał, siadając niepewnie na trzeszczącym materacu i poklepując przyjaźnie miejsce obok siebie. Cóż innego blondyn mógł zrobić, jak tylko ze zbolałą miną zająć swoje miejsce?
        - Jeśli będziemy grzecznie siedzieć, nic nie powinno się stać – brunet puścił oczko.
        Zajęli się mniej zobowiązującą rozmową. Vincent wypytywał przyjaciela o to, co się działo Suicidevillage od jego wyjazdu. Adrian więc mówił o różnych głupotach, które mogłyby interesować bruneta, nie wspominając słowem o Dariannie i Samobójcach. Oczywiście Marshall wiedział o tym, co się dzieje na Klifie, wszyscy mieszkańcy wiedzieli, jednak nigdy nie został wprowadzony w tajniki stowarzyszenia i lepiej, żeby tak pozostało. Później brunet zaczął opowiadać o tym, jak mu się żyje w Edynburgu. Ukończył szkołę, został prawnikiem, a później wziął ślub. Ani słowem nie wspomnieli o ich dawnych relacjach, ani o tym, co się stało przed samym wyjazdem Marshalla.
       - Koniecznie musisz poznać Susan, Adrianie. Strasznie żałuję, że nie było cię na naszym ślubie, ale urządziliśmy skromną uroczystość w niewielkim rodzinnym gronie – Gracy widział, jak oczy Vincenta płoną, gdy z pasją opowiadał mu o swojej ukochanej. Był szczęśliwy, że jego przyjaciel odnalazł miłość, jednak w sercu poczuł ukłucie zazdrości. On sam miał nigdy nie zaznać takiego szczęścia, miał się nigdy nie ożenić, ani mieć dzieci. Ani związać się z kimś na dłużej. Niedługo miał umrzeć. Wtedy po raz pierwszy od dłuższego czasu pomyślał o tym z takiej perspektywy, co wywołało w nim napad smutku. – Mam nadzieję, że nas odwiedzisz, prawda?
        Te słowa wyrwały go z letargu. Zrozumiał, że nie miał pojęcia, o czym Vincent do niego mówił.
        - Oczywiście! – starał się ukryć skrępowanie zaistniałą sytuacją za uśmiechem, jednak coś poszło nie tak. Marshall zbyt długo i zbyt dobrze go znał, by nabrać się na tę sztuczkę.
        - Ale nie poprosiłem cię o spotkanie po to, żeby gawędzić o moim małżeństwie – powiedział brunet przybierając poważny ton.
        - Tak też przypuszczałem – mruknął Adrian, starając się, by jego głos brzmiał równie poważnie, co głos mężczyzny obok. – Więc po co?
        - W sprawie twojej Spadającej Gwiazdy – Vincent bez ogródek przeszedł do tematu.
         Źrenice Adriana rozszerzyły się, kiedy dotarł do niego sens słów mężczyzny.
        - Ona nie jest i nigdy nie była moja – warknął blondyn przez zaciśnięte zęby, zrywając się z miejsca, przez co stary mebel zaskrzypiał.
        To był dla niego temat tabu i starszy mężczyzna zdawał się doskonale o tym widzieć. I wiedział nie tylko to. Wiedział o Dariannie! Ta wieść nie spodobała się niebieskookiemu ani trochę.
        - Adrianie, uspokój się – poprosił łagodnym tonem brunet, kładąc dłoń na ramieniu towarzysza w uspokajającym geście. – Tak, wiem o wszystkim – przyznał się, dostrzegając mordercze spojrzenie pary błękitnych oczu. – Starszyzna nie zdołała utrzymać mnie w niewiedzy. Chyba nawet nie specjalnie się starali – zaśmiał się gorzko. – Tak czy inaczej, byłem na bieżąco informowany o wszystkim, co się u was działo. O pojawieniu się tajemniczej dziewczyny bez wspomnień, o jej zaburzeniach psychicznych, jak z przepowiedni, o waszym podobieństw i o tym jak się ze sobą zżyliście. A później napisali do mnie o jej śmierci, więc zrozum, musiałem cię odwiedzić, choćby ze względu na dawne więzi przyjaźni. Poza tym, miałem okazję poznać Dariannę. W prawdzie wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest Spadającą gwiazdą, ale gdy  się o tym dowiedziałem, wszystko ułożyło się w logiczną całość. Ona była Nieśmiertelną już za życie, wręcz stworzona do tego, bił od niej niesamowity blask, specjalna aura, silniejsza niż u pozostałych Samobójców. A sposób w jaki jednała sobie ludzkie serca… robiła to tak samo jak ty, nawet lepiej! – tutaj szturchnął młodszego mężczyznę w ramię, uśmiechając się szczerze przy wymienianiu wszystkich wspaniałości kobiety. – O tym, że jesteś Potencjalnym też wiem – jego głos posmutniał momentalnie. – Ale mam też inne przypuszczenia.
        - Jakie? – Adrian mimo świadomości, ze powinien być zły, zaciekawił się słowami wypowiadanymi przez przyjaciela. Jeszcze nigdy nie słyszał, by ktoś mówił o Dariannie w taki sposób, co w pewnym sensie mu pochlebiało. Przez jakiś czas była dla niego najważniejszą istotą na świecie. Nadal nią była.
        - To dziwna teoria i nie wiem, czy ci się spodoba – Vincent niepewnie spojrzał w oczy przyjaciela. – Wpadliśmy na to niedawno, patrząc na podobieństwo między tobą a Gwiazdą. Myślimy, że do spełnia przepowiedni jesteście potrzebni oboje.
        Adrian zaśmiał się głośno. Była to reakcja, jakiej Marshall z całą pewnością się nie spodziewał, więc wzdrygnął się słysząc ten dźwięk.
      - Przecież to niedorzeczne! – przepełniony wesołością głos blondyna rozniósł się po całym pomieszczeniu. -  Starszyzna robi się coraz śmielsza w swoich teoriach, tak samo jak ty, mój drogi Vincencie.
       - Ja tylko stwierdziłem, że powinieneś o tym wiedzieć.
        Przez chwilę między mężczyznami zapadła niezręczna cisza. Wydawało się, ze wyczerpali już wszystkie tematy, o jakich mogliby rozmawiać, unikając tych niewygodnych, dotyczących Samobójców i Spadającej Gwiazdy. Oraz ostatniego spotkania. Obaj rozglądali się po pokoju, zastanawiając się, co teraz zrobić. W końcu blondyn wstał.
        - Jeśli to wszystko, o czym chciałeś ze mną rozmawiać, to pozwól, że już pójdę – powiedział, ruszając w stronę wyjścia. Przyznał w myślach, że był zawiedziony całym tym spotkaniem, jednak głos Marshalla nakazał mu zostać na miejscu.
        - Nie, to nie wszystko. Udało mi się namierzyć rodzinę Darianny, a właściwie to jej udało się namierzyć mnie.
        Zaciekawiony blondyn wrócił na swoje wcześniejsze miejsce. Wiedział, po prostu wiedział, że dowie się czegoś ciekawego!
        - I co? – zapytał.
        - Właściwie nic. Dlatego cię tu ściągnąłem. Ja właściwie jej nie znałem, więc niewiele mogłem powiedzieć, za to zapewniłem ich, że znam kogoś, kto spędził z nią wiele czasu. Chcieliby się z tobą spotkać, są tutaj, w Londynie.
        - Wiedzą o tym, że Darianna…
        - Tak – przerwał mu pospiesznie Vincent. – Wiedzą po krótce co i jak, ale chcą dowiedzieć się więcej. Zgodzisz się z nimi porozmawiać?
        Adrian zastanawiał się przez chwilę. Na pewno trudno mu będzie mówić o Dariannie. Nie chciał wspominać na głos wszystkich wydarzeń z nocy w której zginęła, ale z drugiej strony sądził, że jej rodzina powinna się dowiedzieć. Zasługiwali na to, choćby ze względu na to, że między innymi przez niego ją stracili.
        - Porozmawiam z nimi – w oczach Marshalla zalśniły wesołe ogniki. Mocno uścisnął dłoń przyjaciela. – Ale nie oczekuj ode mnie zbyt wiele. To trudne.
        - Wiem – Vincent wydawał się z siebie zadowolony. – Ale ty jesteś dobry, jeśli idzie o trudne rzeczy. Rodzice Darianny będą na ciebie czekać jutro w południe pod tym adresem – wręczył blondynowi kawałek kartki, na której niewyraźnym pismem było coś wyskrobane. Stwierdził, że odszyfruje to później.
        - A ty gdzie? – zapytał, kiedy dostrzegł, jak jego przyjaciel zakłada płaszcz.
        - Nie mam za dużo czasu, przecież ci mówiłem. Dzisiaj ruszam w dalszą drogę, poradzisz sobie?
        Adrian był trochę zmieszany. Szczerze liczył na to, że może Vincent pójdzie z nim na to spotkanie. W końcu jednak stwierdził, że tak będzie lepiej.
        - Dawałem sobie bez ciebie radę przez ostatnie kilka lat –mruknął.
        - Tak, i co z ciebie wyrosło? – brunet zaśmiał się, dopinając pod szyją płaszcz. Adrian również włożył na siebie wierzchnią cześć garderoby.
        Potem Vincent zrobił coś, czego Adrian w życiu by się po nim nie spodziewał. Przyciągnął go do siebie i złożył na jego ustach krótki, mocny, ale zarazem słodki pocałunek.
       - Przez wzgląd na dawne czasy – wargi bruneta wygięły się w subtelnym uśmiechu.
        Razem wyszli na zewnątrz, gdzie musieli się pożegnać. Młodszy nigdy nie był zbyt wylewny, jeśli idzie o okazywanie uczuć, ale w tamtej chwili z chęcią odwzajemnił uścisk, jakim obdarzył go jego przyjaciel. Uściski były niczym w porównaniu do innych czułości.
        - Musisz mnie niedługo odwiedzić, koniecznie! Adres znasz. Mam nadzieję, że wtedy opowiesz mi coś więcej o twojej Gwieździe – zawołał Marshall na pożegnanie.
        Blondyn już miał mu odpowiedzieć, że Darianna wcale nie była jego Gwiazdą, jednak powstrzymał się, smakując w głowie tych słów. Musiał się przyznać sam przed sobą, że podobało mu się ich brzmienie, tym bardziej z ust kogoś innego, niż on sam.
        Patrzył, jak sylwetka Vincenta znika w tłumie przechodniów z małym ukłuciem żalu w okolicy serca. Niby już dawno minęła mu ta słabość, jednak sentyment pozostał. Od samego początku to było spisane na straty, pogodzili się z tym.
        Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w tamto miejsce, aż w końcu oprzytomniał, przypominając sobie, że nie może wrócić do domu. Następnego dnia czekało go kolejne spotkanie, z którego nie był jakoś szczególnie zadowolony. Zaczął się zastanawiać, co do cholery będzie robił przez resztę dnia? W końcu dochodziła dopiero druga po południu, miał dla siebie właściwie całe popołudnie. Na pewno znajdzie sobie jakieś zajęcie, w końcu Londyn to wielkie miasto.

___________________________________
        

         Długo się zastanawiałam, czy wrzucić ten rozdział, czy dalej w nim grzebać, ale w końcu uznałam, że mi się nie chce. Więc oto i jest. Nightmare 2. Nie uważam że jest dobry. Co więcej, uważam, że jest okropnie niedopracowany, ale i stary. A ja nie mam siły walczyć z czymś ponad rocznym. Jestem na to za słaba. 
        Spędziłam całkiem miły weekend w towarzystwie kuzyna. Naoglądałam się filmów, kupiłam kilka fajnych rzeczy... ogólnie robię wszystko, żeby mieć niezły humor. Toczę batalię z jesienią, która i tak robi swoje. Ale w tej chwili jestem zbyt najedzona czekoladą, żeby czuć się źle. 
        Ciągle coś skrobię. Wczoraj otworzyłam nawet na chwilę dokument z Doubts i napisałam kilka zdań. Myślę, że już niedługo uda mi się zrobić coś w tym kierunku i sprawić, by te kilka zdań zamieniło się w całkiem znośnej długości rozdział. Mam też pomysł na historię składająca się z serii Hogwardzkich shotów. Pomysł już się realizuje. Scars jest jego przedsmakiem. Nie chcę zobowiązań, dlatego to nie będzie opowiadanie. Tylko seria niepowiązanych ze sobą shotów. No, może leciutko powiązanych. Whatever, będzie dobrze. 
        
         Dedykuję Rysiowi, bo to ona, w zamierzchłych czasach, miała ostatnie słowo co do więzi łączącej Vincenta i Adriana. A poza tym, dziękuję ci, że po prostu jesteś. 

XOXO! 

3 komentarze:

  1. oh Thalio, Thalio jestem zawiedźona. znikasz z blogosfery, a gdy znów wracasz to pod innym nickiem nie nawet nie wiem, że to ty ;___; to takie smutne. A ja zastanawiałam się gdzieś ty zginęła. a tu proszę zagnieździłaś się na nowym blogu, o którym ja nie mam pojęcia.
    wiesz, że zapewne bym ciebie nie znalazła gdyby nie to, że miałaś debatę z Lucy di Angelo pod postem alinki. aaa jeżeli naprawdę masz zamiar napisać coś o Percim i Nicko to wszytko ci wybaczę! napisz tylko^^
    Obiecuję, że przeczytam wszystko, co tu dodałaś, daj mi tylko czas. chciałam na razie się tylko przypomnieć i sprawdzić, czy jeszcze mnie pamiętasz xd jeżeli nie to bój się ;p
    Weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oh, droga Reno, oczywiście, ze cię pamiętam! powiem więcej, czasami zaglądam sobie na twojego bloga, żeby poczytać Księżniczkę Przeklętych, ale nie robię tego regularnie i zwykle mam ogromne zaległości xD
      taki już mój urok. jestem sobie, jestem, potem znikam, pojawiam się i znów znikam. nic na to nie poradzę, ale tym razem staram się, by blog przetrwał próbę czasu. debata z Lucy była wręcz urocza ;D myślę na poważnie o jakimś małym Percico, ale co mi z tego wyjdzie? okaże się. życzę powodzenia w czytaniu tego, co jest na tym blogu.
      pozdrawiam serdecznie! ;*

      Usuń
  2. Świetne..dżiss potrafisz grać na emocjach jak mało kto. A ja, która zwykle mam tak wiele słów do wygranięcia dziś jakoś nie mogę. Cudo

    OdpowiedzUsuń

Image and video hosting by TinyPic