Zatem kim jesteśmy?
Jesteśmy tylko dziećmi, błąkającymi się we mgle. Tylko pionkami w rękach siły zwanej przeznaczeniem, która plącze ze sobą nasze losy, najwyraźniej tylko po to, żeby w pewnym momencie zerwać wątłą nić zrozumienia, przyjaźni, czy miłości, pozostawiając dwoje ludzi z ogromną pustką w miejscu serca.
To boli.
Ale co w dzisiejszych czasach nie jest bolesne?
Moje serce wyrywa się w stronę ludzi, którzy odeszli. Bije w rytmie ich martwych serc. Ja również staję się martwy. I nie mówię, że umieram w ogólnym tego słowa znaczeniu. To by było zbyt proste. Chociaż na zewnątrz wyglądam na zupełnie zdrowego człowieka, a narządy wewnętrzne pracują tak, jak powinny, moja dusza gnije, a z jej rozpadających się tkanek wydobywa się mdlący odór. Pewnego dnia całkowicie zniknie.
A więc będę żył bez duszy.
To już nie ma żadnego znaczenia.
Pozostanę sam z jednym, świdrującym mój umysł pytaniem. Dlaczego?
Nie pamiętam dokładnie, kiedy to wszystko się zaczęło. Wiem tylko, że padał śnieg. Ogromne, białe płatki opadały gęsto na ulice, przywodząc na myśl watę cukrową, albo pianki. Albo bitą śmietanę. Albo wszystko to na raz, bo wszystko było w równym stopniu słodkie i przyjemne. Po długiej, szarej jesieni to, co działo się za oknem wydawało się niemalże zbawienne dla mojego rozchwianego umysłu. W końcu jakaś zmiana.
Pojawił się jakby znikąd. W jednej chwili otaczali mnie ludzie, a w drugiej był już tylko on z tymi wielkimi oczami w kolorze płynnego miodu, który przywodził na myśl nieograniczone ciepło. Istotnie, tak właśnie było. Ciepło zawładnęło moim ciałem, duszą i umysłem. Rozgościło się, jakby od zawsze tam było, a ja sam stałem się innym człowiekiem. Mniej zgorzkniałym.
Był taki, jakim ja zawsze pragnąłem być. Mądrym, pięknym, niezależnym, zbuntowanym, idealnym.
Niezwykłą rzadkością są ludzie, którzy stają na naszej drodze, a my od pierwszej chwili znajomości wiemy, że zostaną oni albo naszymi najlepszymi przyjaciółmi, albo najgorszymi wrogami. On był jednym z nich. Dostrzegł we mnie coś, czego inni nie dostrzegali, i naprawdę, nie mam pojęcia, co.
Trudno mi się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale był pierwszą osobą, która wniosła w moją egzystencję życie. Stał się przylądkiem nadziei na oceanie nienawiści, promykiem słońca w pochmurny dzień. Wszystkim, co trzymało mnie w pionie i jednocześnie tym, co sprawiało, że rozpadałem się na malutkie kawałeczki za każdym razem, gdy był blisko.
Wciąż nie pojmuję jego pobudek. Bo w jaki sposób ktoś taki jak on mógł zainteresować się wrakiem człowieka, jakim byłem? Może widział we mnie nowe wyzwanie, a możne po prostu był zbyt dobry i uczciwy, by przejść koło mnie, nie udzielając pomocy. Z resztą, to już nie ma żadnego znaczenia.
Nie mam pojęcia, czy był tego świadomy, ale pokazał mi, że mogę żyć inaczej. Że nie muszę być pusty. Z każdym kolejnym pocałunkiem uświadamiał mi, że brakującym elementem układanki była miłość. Miłość której mogłem zaznać tylko i wyłącznie od niego. To jego ramiona stały się falochronem, który bronił mnie przed wysokimi falami, wyzwaniami, jakie rzucał mi świat. Był wszystkim.
Za każdym razem, kiedy jego piękne, pokryte tatuażami dłonie błądziły po moim ciele, doprowadzając do jego drżenia, czułem się, jakbym mógł dokonać rzeczy niemożliwych. W chwilach uniesienia krzyczałem jego imię, zdzierając sobie gardło. Poem tulił mnie, szepcząc ochryple, jak bardzo mnie kocha.
Tej relacji nie mogła zrozumieć osoba postronna.
To było zbyt mocno zakorzenione w nas obu. Zbyt mocno, by jakikolwiek człowiek mógł ją zniszczyć. Była bezpieczna w naszych złączonych dłoniach i sercach bijących jednakowym rytmem.
Ludzie mówią, że należy pozwolić odejść tym, którzy tego pragną, bo widocznie odegrali już rolę w naszym życiu. Ja jednak uważam, że nie tracimy ich w momencie, w którym odchodzą. Tracimy ich dopiero wtedy, kiedy wyrzucimy ich z naszych serc.
Więc nadszedł ten moment.
Przyszedł do mnie tamtego wieczoru. Usiadł na podłodze na przeciwko mnie, obejmując moje ramiona i patrząc mi w oczy powiedział tylko jedno zdanie:
- Wybacz, nie umiem być idealny.
Ciepło jego ciała oddaliło się ode mnie, a kiedy otworzyłem oczy, pozwalając samotnej łzie spłynąć po policzku, jego już nie było. Zupełnie, jakby nigdy nie istniał.
Potem już nigdy więcej nie zobaczyłem blasku jego pięknych, miodowych oczu, który tak długo trzymał mnie przy życiu.
Czułem się, jakby ktoś wbił mi w brzuch zardzewiały, tępy nóż, a potem obrócił nim kilkakrotnie, wyrywając wnętrzności ze swojego miejsca. Ból był równie realny. Ale nie pozwoliłem mu odejść z mojego serca, bo to równało się z całkowitym jego utraceniem. Nie byłem jeszcze gotowy na życie bez serca.
Teraz nie ma już nic. Nic poza zgniłą duszą, pustką i bielą.
***
Wszędzie dominuje biel. Ostre światło jarzeniówek odbija się od białych ścian i białej pościeli, którą zasłane jest łóżko. Białe są również pasy, zwisające z posłania. Niemalże biała jest także naga skóra skulonego na nim mężczyzny. Jedynym kontrastem są jego czarne włosy i zielone, wbite w nieruchomy punkt na ścianie oczy. Białe są jego ubrania rozrzucone na białej podłodze.
Na widocznej od korytarza stronie białych drzwi wisi biała kartka z wynikami badań, na której widnieje czarny napis:
Gerard Arthur Way
Schizofrenia
__________________________________
__________________________________
Wyczuwam zdecydowany przerost formy nad treścią. To, co tutaj widzicie, to kwintesencja mojego chorego umysłu, który ostatnimi czasy szaleje. W sumie, to nie wiem, po co to tutaj wrzucam. Chyba zwyczajnie mi się nudzi. Gratulacje dla tych, którzy dotarli do końca.
xo!
xo!
Starałam sie coś z tego ogarnąć, ale tak szybko przeleciała mi akca, że teraz siedze na łóżku i w mojej głowie echem rozbija sie słowo: schizofrenia xD
OdpowiedzUsuńSchizofrenia, schizofrenia, schizofrenia... XD ale tekst był fajny. Plynny, prosty, szybko i łatwo się go czytało :3
Nie potrafię napisać nic zwartego i sensownego ;_______________;
OdpowiedzUsuńale zrozumisz prawdo? Kochem ciem ;___;
rozumiem, kochanie, rozumiem. ja ciebie też.
UsuńMnie się podobało..szczególnie dlatego, że schizofrenia, hem..nie będę rozwijać.
OdpowiedzUsuń